Kiedy przychodzi choroba, a wraz z nią mnóstwo wyzwań nie wszyscy potrafią temu sprostać...
Niestety, rodzina mocno zawiodła, ta najbliższa.. Wydawało się, że wokół jest wielkie grono znajomych i prawdziwi przyjaciele.. Niestety i tutaj zawód był/ jest ogromny.
Byłam mocno rozgoryczona tym co się dzieje, nie do końca potrafiłam sobie z tym wszystkim poradzić, miałam kilka osób, które będąc blisko na co dzień utrzymywały mnie w "jakiejś" kondycji psychicznej, ale gdy człowiek walczy na różnych frontach a jeszcze jego grono wsparcia się mocno zawęża już coraz trudniej wstać i się podnieść, bo ta siła też pochodzi od " DOBRYCH LUDZIKÓW" , tak ich sobie nazwałam :)
Pojawiła się jedna, taka szczególna cudowna Duszyczka obok, moja Ciocia, która zaczęła do mnie przyjeżdżać i spędzać ze mną coraz to więcej czasu, spacerowałyśmy, rozmawiałyśmy, chodziłyśmy razem do kawiarni, nagle ktoś, kto do tej pory był "po prostu" taką sobie Ciocią ( zawsze śmiałam się, że powinna pracować w policji, bo zadawała mnóstwo pytań każdemu) nagle stała się moją przyjaciółką, moim słońcem życiowym.
I ona, doświadczona przez życie, w inny sposób, powtarzała mi w kółko " Martuniu nie trać wiary w ludzi". Nigdy nie chciałam tego słuchać, myślałam wtedy, co Ty wiesz. Przecież nie jesteś tak ciężko chora, przecież nie Twoja najbliższa rodzina nie dzwoni, nie piszę, nie pyta co u Ciebie.
Ale przestawiłam myślenie na inny tor, skupiłam się na tych, którzy są , którzy przychodzili do szpitala z obiadkami, którzy przyjeżdżali choć na pół godziny poprawić nastrój, Ci, którzy są mi tak oddani.. a i ja coraz bardziej się otwieram na ludzi, rozgoryczenie odsuwam na bok.
I może to jakaś metoda.. może zaczynam rozumieć, że szkoda marnować czas na złe emocje?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz